sobota, 17 grudnia 2011

Co to znaczy żyć?

 Rodzić się. Zostać wychowanym (lub nie), uczyć się podstawowych czynności życiowych. Potem chodzić do szkoły. Uczyć się tego wszystkiego, co jest potrzebne i co zbędne. Potem co? Prawdopodbnie praca. Może małżeństwo. Może dzieci. I w pewnym momencie uświadamiasz sobie, że żyjesz z dnia na dzień bez sensu. Powinieneś czerpać jak najwięcej szczęścia z każdej radosnej chwili, doceniać to, co się masz.
 Cholera... Już sama nie wiem. Przecież nie wiem, czy to wszystko się wydarzy. "Kiedyś znajdę dobrą pracę, dobrego męża, urodzę zdrowe, śliczne dzieci, kiedyś zrobię wspaniałą karierę, kiedyś osiągnę marzenia, KIEDYŚ BĘDĘ SZCZĘŚLIWA." Poważnie nad tym się zastanowiłam, przecież mogę tego nie dożyć. To niewiarygodne, mogę snuć plany o szczęściu na daleką przysłość, a następnego dnia mogę nie dożyć. Moje życie na tej planecie może skończyć się za parę minut, za tydzień, za rok, za 60 lat. W każdej chwili.
 Czy więc nie warto TERAZ czerpać jak najwięcej szczęścia, z OBECNEJ chwili? Wyznaczać sobie proste marzenia, które możemy spełnić choćby zaraz i być szczęśliwym? Dążyć do tych małych przyjemności, a nie czekać na spełnienie wielkich, życiowych marzeń? Równie dobrze moim obecnym marzeniem może być zjedzenie tabliczki czekolady. Zrobię to, będę czuć się szczęśliwa, bo spełniłam moje kolejne marzenie. Docenię to, bo wielką przyjemnością nie było same jedzenie czekolady, ale poczucie spełniającego się marzenia. Kolejne kilka minut szczęścia. Łapanie kolejnych wspaniałych chwil i dowartościowanie swojego życia.


Pewien turysta zatrzymał się przypadkowo w pobliżu ładnej wsi, położonej wśród pól. Jego uwagę przyciągnął mały cmentarzyk: był otoczony drewnianym płotem. Pełno w nim było drzew,  ptaków i cudownych kwiatów. Turysta zaczął powoli przechodzić między grobami, jasnymi płytami,  rozmieszczonymi nieregularnie wśród drzew. Zaczął odczytywać napisy. Pierwszy głosił: „Jan Tareg, żył 8 lat, 2 tygodnie i 3 dni”. Tak  małe dziecko pochowano w tym miejscu…  Mężczyzna odczytał napis na sąsiedniej płycie: „Denis Kalib, żył 5 lat, 8 miesięcy, 3  tygodnie”. Inne dziecko… Czytał kolejne napisy na innych płytach. Wszystkie zawierały podobne dane: imię, nazwisko, dokładny wiek osoby zmarłej. Najdłużej żyło dziecko, które przekroczyło zaledwie 11  lat… Turystę opanował wielki smutek. Usiadł i zaczął płakać. Jakiś starzec, który właśnie tam przechodził, popatrzył w milczeniu na płaczącego, potem  spytał, czy opłakuje kogoś z rodziny. Nie, nie ma tu żadnego krewnego. – powiedział turysta. – Ale co się dzieje w tej  wsi? Co strasznego się tu dzieje? Co za okropne przekleństwo ciąży na tych mieszkańcach, że umierają same dzieci? Staruszek uśmiechnął się i powiedział: Proszę się uspokoić. Nie chodzi tu o żadne przekleństwo. Po prostu tutaj jesteśmy wierni starodawnemu zwyczajowi. Gdy ktoś skończy 15 lat, rodzice dają  młodemu człowiekowi mały zeszycik, taki, jaki mam zawieszony na szyi. Zgodnie z  tradycją, każdy z nas, gdy przeżywa coś bardzo intensywnie, otwiera zeszycik i notuje,  jak długo trwało to silne i głębokie szczęście. Zakochał się… Jak długo trwało to wielkie  uczucie? Tydzień? Dwa? Trzy i pół? A potem emocje związane z pierwszym pocałunkiem, jak długo trwały? Minutę pocałunku? Tydzień? A ciąża i narodziny pierwszego dziecka? A ślub przyjaciół? Podróż najbardziej upragniona? A spotkanie z bratem  powracającym z dalekiej krainy? Jak długo trwała radość z powodu tych wydarzeń? Godziny? Dni? W ten sposób notuje w zeszyciku każdą chwilę szczęśliwą…każdy moment szczęścia. Gdy ktoś umiera, naszym zwyczajem otwieramy jego zeszycik, 
sumujemy chwile, w których odczuwał pełną i doskonałą satysfakcję, a ten wynik  zapisujemy na jego grobie. Według nas, jest to jedyny prawdziwie przeżyty czas. 
~ Bruno Ferrero

2 komentarze: