sobota, 31 grudnia 2011

Ostatni dzień starego roku

    Dzisiaj ostatni dzień starego roku... 2011 leciał jak powalony. Jeszcze niedawno świętowałam jego nadejście z Pauliną, Laurą, Karoliną, Patrykiem, drugim Patrykiem, Łukaszem, Arkiem... ktoś jeszcze tam był? Nie pamiętam...
    W każdym razie dzisiaj siedzę w domu. I trudno. Pewnie to nie mój ostatni sylwester, jeszcze kiedyś będę świętować go jakoś tak fajnie, o ile wcześniej się nie zabiję. 

    Życzę Ci, czytelniku, szczęścia, radości, miłości, zdrowia, kasy no i spełnienia marzeń w tym nowym roku. Ave.

piątek, 30 grudnia 2011

Powrót do stanu "normalnego".

    Uważam TĄ sprawę za zamkniętą. Dość! Zaczynam żyć "normalnie". Nie będę już się starać być sympatyczną i kochaną dziewczynką. Jestem jaka jestem, nie będę nikogo innego udawać, żeby przypodobać się innym. Zaakceptują mnie, albo nie. No trudno. 

środa, 28 grudnia 2011

Żegnaj, okaleczanie się!

    Już jest lepiej. Wyzbyłam się na razie myśli o dalszym okaleczaniu się i jestem dobrej myśli. Rany na ręce szybko się goją, nie wyglądają tak strasznie, jak na początku. Na razie muszę ukrywać ten widok przed rodzicami i rodzeństwem, dbam o odpowiednie przykrycie. Noszę swetry i bluzki z długimi rękawami. Za kilka dni mam nadzieję, że opuchlizna zejdzie. Tylko obawiam się o strupy, które mogą dość masowo pojawić się na ranach. 
    Cóż, sama jestem sobie winna. Obiecałam sobie i kilku innym osobą, że już więcej tego nie zrobię. Boję się, że mój egoizm i pragnienie zwycięży i, że znów to zrobię. Miejmy nadzieję, że nie. 


    Na sylwestra nigdzie nie idę. Mam dane spędzić go z książką, kubkiem kakaa, miską popcornu, laptopem i oczywiście kocykiem. Miejmy nadzieję, że bez żyletki, cyrkla lub podobnych rzeczy.



Świat zamknięty, rany otwarte.

    Już nawet tak nie boli, zaczynam się przyzwyczajać...
    Idiotka ze mnie. Przecież go nie kocham. Nie chcę do niego wrócić! To dlaczego to robię? Dlaczego kaleczę swoje ciało przy okazji kalecząc duszę? Nie mam pojęcia. Chcę z tym skończyć, zanim to na dobre zaczęłam. Przedtem śmiałam się z tych, którzy to robili. Było mi ich żal, nie rozumiałam takiego zachowania. Dzisiaj sama to robię. Do czego doszło! Olaboga... Przecież nie chcę do tego wrócić, nie chcę, nie chcę... powinnam być w końcu szczęśliwa, ale... ale jednak nie. Czuję się jak śmieć. Jak pomiot, jak ostatni dureń na świecie. A może nim jestem? Z pewnością...

wtorek, 27 grudnia 2011

Kolejny czegoś koniec.

    I znów w moim życiu coś się skończyło...
    Nic już nie czuję. Pustka. Po prostu nic. Nawet nie potrafię płakać. Może jeszcze do mnie to nie dotarło? To, co się stało... Tylko patrzę tępo szeroko otwartymi oczami. Rozglądam się głucho dookoła starając się zrozumieć. Co zrozumieć? - cokolwiek. To stało się tak szybko...
    Ten związek się skończył. Już nas nie ma. Ile to trwało? Za tydzień byłyby 2 miesiące. Jeszcze w czwartek, na wigilii szkolnej wszyscy życzyli mi z nim szczęścia, wytrwałości. Wczoraj to wszystko prysnęło. Marzenia o długim szczerym związku. Marzenia o dzieciach, małżeństwie, wspólnym życiu...
    
    Już nie wierzę w miłość. Teraz zajmę się nauką i sobą. Wszystko inne mam już gdzieś.

niedziela, 25 grudnia 2011

Świat jest dziwny. To pewnie nie nowe stwierdzenie. Zastanawiam się, jak sens ma ludzkie istnienie właśnie tutaj. Jaki sens ma moje istnienie? Dlaczego żyję? Po co żyję? Co mam robić? Jakie jest moje przeznaczenie? Skąd wiadomo, co jest dobre, a co złe? Jak żyć?


Mam niespełna 14 lat. Już niedługo. Jedni powiedzieliby, że to zaledwie początek mojego życia, więc niepotrzebnie się martwię. Ale popatrzmy na to racjonalnie; moje życie za równo może się dopiero zaczynać, jak i kończyć. Przecież mogę zginąć już zaraz, a może to się stać za kilkadziesiąt lat. A więc, jeśli jestem już do tego zdolna, to czy warto zastanawiać się nad tym, jak prawidłowo żyć? Czy nie warto obrać już sposobu, zasad i stylu własnego życia? W końcu jeśli zaczynam się nad tym zastanawiać, to chyba oznacza, że już dojrzałam do tego, by w końcu zdecydować - co jest celem w moim życiu? Raczej tak. A więc; do czego dążę?


Moim pierwszym, nieodpartym marzeniem jest skończyć dobrą szkołę. Co po gimnazjum? Jeszcze nie wiem, być może liceum humanistyczne. W każdym razie, co będzie, gdy skończę szkołę? Praca, no pewnie. W końcu za coś trzeba żyć, za pieniądze. A one też muszą się skądś brać. Jeśli już będzie mnie stać, wynajmę sobie mieszkanie, pokój, cokolwiek. Chcę być niezależna, a rodzice mi to utrudniają. Jeśli będę w stanie i jeśli spotkam takiego kogoś - będę mieć swojego ukochanego partnera, którego po pewnym czasie poślubię. Może potem dzieci. Zdrowe, śliczne dzieci. Z pewnością, o ile wcześniej znajdę tego odpowiedniego mężczyznę, który mógłby być ich ojcem. Załóżmy, że tak właśnie będzie. Zamieszkamy razem, może w pięknym, własnym domu. Może niekoniecznie. Cóż. Cudowne lata wieku średniego, a następnie starość. Marzy mi się spokojna starość. No i finalnie śmierć.

pierwszy dzień świąt.

Spałam do 12:30. Pasterka w połowie przedrzemana. Nie wiem jak mogłam drzemać na stojąco, jednak połowy Mszy nie pamiętam. Przebudziłam się w momencie, kiedy ktoś zasłabł i go wynosili.
W ogóle nie czuję tych świąt. Śniegu nie ma, z głośników brata na cały dom leci jakie techno, zamiast kolęd. Wczoraj była ta kolacja, prezenty, jakoś się to czuło. Dzisiaj już nie. Zwykła niedziela. 
Jednak jak człowiek był młodszy to bardziej cieszył się na ten okres świąteczny. Wszystko było takie magiczne... Dzisiaj całe te czary zniknęły. Nawet gdy patrzę na choinkę nie wywołuje ona u mnie konkretnych uczuć - tak, jakby stała tu cały rok.
Ile bym dała, żeby wrócić do tych starych, cudownych czasów...

sobota, 24 grudnia 2011

Wigilia

Jestem tuż przed wigilią. Jeszcze trochę i już zasiądziemy całą rodziną do stołu... 
Wszystkim, którzy to czytają, życzę zdrowych, wesołych, ciepłych i magicznych świąt, zadowalających prezentów, smacznego jedzenia i przede wszystkim dużo uśmiechu na twarzy! :)


piątek, 23 grudnia 2011

"Żyć: doskonalić się w błędzie."

Nie mam niczego, czym mogłabym się pochwalić. Nie mam niczego, co mogłabym pokazać śmiało światu i zyskać za to szacunek. Nie mam nic, czego ludzie ode mnie oczekują. Posiadam w sobie szczerość, głupotę, własne poglądy gorszące wszystkich dookoła. Jestem głupcem. Jestem przede wszystkim człowiekiem. Jestem sobą... i to właśnie ludziom się nie podoba. Kiedy przestaję oszukiwać siebie i wszystkich dookoła, akceptacja spada niemalże do zera. Nie chcą mnie znać taką, jaką jestem. Chcą znać mnie taką, jaką chcieliby znać. Gdy popełnię błąd - każdy mi go wypomina i ma do mnie o to głęboki żal. Owszem - błędy powinno się zauważać i wyciągać z nich wnioski na przyszłość. Ja je dostrzegam. Wyciągam wnioski, staram się unikać tych defektów. Cóż z moich starań, kiedy awersje ciągle kierują się w moją stronę?
Ludzie ciągle mają do siebie resentymenty, aby zapomnieć o swoich własnych potknięciach. Taka jest już ludzka natura. Przeciętny człowiek kantuje wszystkich dookoła, najbardziej szkodząc przy tym swojej osobie, ponieważ okłamuje sam siebie. Jakże trudno jest przyznać się do tej wady i jakże ciężko jest to zmienić. Wszakże jak znaczna jest późniejsza satysfakcja. Szacunek do samego siebie, mimo złowrogich spojrzeń świata.
Nie należy jednak usprawiedliwiać się bezczelnie powyższymi argumentami. Są one pewnym wytłumaczeniem, pewnym smutnym faktem.




Odbiegając od tematu; umieszczę cudowny utwór, który zapadł mi w pamięci.




środa, 21 grudnia 2011

21 XII 2011

Powoli kieruję się w stronę łóżka, bynajmniej myślami. Na razie nie ruszam tyłka ze stołka. 
Jutro zapowiada się całkiem ciekawy dzień. Wpierw spotkanie całej szkoły przy choince na korytarzu, potem spotkania w klasach, a na koniec wszyscy uczniowie wybierają się na otwarcie boiska w mojej dzielnicy. Ponoć ma być obecny Jerzy Dudek. To chyba ten bramkarz z krzywym nosem, o ile dobrze pamiętam? Chyba tak, niestety nie jestem wtajemniczona w tego typu sprawy. 
Po południu być może zabawa w fotografa z Magdą, w końcu spadł ten przeklęty śnieg, trzeba trochę photosów narobić. To chyba tyle.


Dobrej nocy. 

Pada śnieg, pada śnieg...

Śnieg spadł. Nie wiem; mam płakać czy się cieszyć? Z jednej strony - owszem - bardzo dobrze. Święta bez śniegu są takie nieswoje. Już takie są nasze wyobrażenia i przyzwyczajenia, że śnieg z reguły kojarzy nam się ze świętami. No cóż. Śnieg jest oczywiście piękny, ale wolę tę piękność obserwować zza okna, siedząc w ciepłym budynku. Z drugiej strony śnieg jest dla mnie przekleństwem. Jest zimny, mokry i w dodatku inni wykorzystują go przeciwko mnie. Argumenty przeciw chyba wygrały - nie znoszę śniegu! 

wtorek, 20 grudnia 2011

20 XII 2011

Jestem dzisiaj ogromnie zmęczona. Trening strasznie, ale strasznie wyczerpujący. Aldony znów nie było, czego efektem znów ćwiczyłam z Wojtkiem. To oznacza więcej wysiłku, bo nie chcę się przed nim zbytnio zbłaźnić i z Aldoną jednak zawsze troszeczkę więcej się obijamy. ;) Ale cóż i tak było śmiesznie. Jak zwykle, mimo wysiłku, podobało mi się.
W szkole nie było źle. Rano jeszcze trochę monotonnie, ale przetrwałam ten okres i pod koniec było już fajnie. Na biologii pani nie zauważyła, jak ściągam na kartkówce z zeszytu. O tak! Ale niestety na niemieckim napisałam ledwo kilka słów, z czego 3/4 źle. Chyba dostałam 1 albo 2.
Dwie lekcje nam przepadły. Przyjechał koleś z perkusją, opowiadał nam o niej i przy okazji ochotnicy sobie pograli. Ciekawie, a bynajmniej przepadł nam angielski i polski.
Cóż, nie będę już przynudzać na temat przebiegu mojego dnia. To bez sensu, pewnie i tak nikogo to nie interesuje. O ile w ogóle ktoś to czyta... 
Czuję, że moje wypociny idą na marne... :( Ale cóż, notki przynajmniej zachowają się w formie pamiętnika dla samej mnie.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

19 XII 2011

Dzisiaj szykuje się boskie popołudnie i wieczór. Mam mnóstwo roboty do szkoły. Jutro trzy kartkówki, przy czym muszę odrobić zadanie domowe, a i jeszcze muszę napisać 4 prace na ten sam temat. Dla siebie, koleżanki i dwóch kolegów, którzy mają zagrożenie. A ze względu na to, że mam bardzo dobre oceny z polskiego i przy tym mam bardzo dobre serce, zgodziłam się na pomoc. Obym się wyrobiła, nie chcę nikogo zawieść. A tym bardziej siebie, bo obiecałam sobie, że to wszystko jakoś ogarnę. 
Jeśli chodzi o moje kłopoty życiowe - powoli sobie radzę, wychodzę na prostą. Postanowiłam się wziąć w garść. Bez sensu siedzieć bezczynnie i czekać na poprawę, która sama sobie nie przyjdzie. Bądźmy dobrej myśli. Jak na razie wszystko zaczyna się układać.


Uzupełnienie:
Pięknie. Jest już po 19:00. Zdążyłam napisać wszystkie streszczenia, prace, odrobiłam prace domowe. Nawet pomogłam starszym kolegom z zadaniami. Z polskiego oczywiście. Pozostało mi tylko pouczyć się na biologię. I napisać rozprawkę dla Michała, bo tak bardzo mnie prosił. No pięknie. Chyba zacznę zbierać opłaty. ;) 
W każdym razie mam już obiecane 3 czekolady i buziaka w nagrodę.  

sobota, 17 grudnia 2011

Problemy, których nie sposób rozwiązać

Zatracam się już w tym świecie. Powoli tracę ambicje, żyję z dnia na dzień bez sensu. Ciągnę tą monotonię, wleką się za mną nierozwiązane problemy, a ja, w nadziei, że to wszystko samo się skończy, nic nie robię. Tylko idę dalej, tak po prostu. Albo nie, inaczej; stoję w miejscu, bo ciężar wlokących się za mną problemów jest tak ciężki, że nie mam już sił go ciągnąć.
Nie potrafię się zmobilizować do działań. Potrafię tylko położyć się, usiąść, stanąć w miejscu i głucho myśleć. Jak stąd wyjść? Gdzie są drzwi do wyjścia na prostą? I sama nawet tracę się już nawet w tych myślach. Staję w martwym punkcie tuż po zadaniu sobie pytania "Co dalej?". 
Nawet nie próbuje szukać pomocy w innych, bo wiem, że nie są mi w stanie pomóc. Muszę sama się z tym uporać, chociaż nie wiem, skąd mam brać siły na dalsze działania i gdzie szukać weny do myślenia, jak działać.
Już nawet nie chcę walczyć. Uciekam, jak tchórz od problemów, tłumacząc się "jakoś to będzie, nie teraz, potem pomyślę, nie chcę już, mam dość". W końcu muszę to zakończyć i postawić kropkę. A potem iść dalej, tworzyć kolejne linijki mojego marnego życiorysu.
Uciekam od problemów i szukam ukojenia w książkach, muzyce i pisaniu.
Czytam. Żyję życiem bohatera, moja dusza jest jego duszą, znajduję się w jego świecie, w jego ciele, w jego otoczeniu. Ale przychodzi ten moment, kiedy wyrywamy się z tego transu. Bolą nas oczy, coś nas rozprasza.
Wkładam słuchawki do uszu, kładę się na łóżku i zaczynam słuchać muzyki. Wsłuchuję się w słowa, próbuję je zrozumieć. Tak, słowa idealnie pasują do sytuacji w moim życiu. Mam wrażenie, że piosenka jest właśnie o mnie, a ja gram w jakimś idiotycznym filmie. 
Piszę. Na przykład teraz, na blogu. Albo w pamiętniku. Przelewam swoje myśli na papier, ekran komputera. Czuję, że część moim zmartwień ze mnie uchodzi. Kamień spada z serca. Ale jednak zaraz potem czuje się wciąż ten sam ciężar, co wcześniej.
To dziwne. Bo często jest tak, że czujemy się obarczeni przykrymi problemami, ale za razem czujemy pustkę. Z jednej strony ciężar, kłopoty, wątpliwości, komplikacje, szkopuły, trudności, a z drugiej strony próżnia, pustkowie, nic, zero, nul, pustka.

Co to znaczy żyć?

 Rodzić się. Zostać wychowanym (lub nie), uczyć się podstawowych czynności życiowych. Potem chodzić do szkoły. Uczyć się tego wszystkiego, co jest potrzebne i co zbędne. Potem co? Prawdopodbnie praca. Może małżeństwo. Może dzieci. I w pewnym momencie uświadamiasz sobie, że żyjesz z dnia na dzień bez sensu. Powinieneś czerpać jak najwięcej szczęścia z każdej radosnej chwili, doceniać to, co się masz.
 Cholera... Już sama nie wiem. Przecież nie wiem, czy to wszystko się wydarzy. "Kiedyś znajdę dobrą pracę, dobrego męża, urodzę zdrowe, śliczne dzieci, kiedyś zrobię wspaniałą karierę, kiedyś osiągnę marzenia, KIEDYŚ BĘDĘ SZCZĘŚLIWA." Poważnie nad tym się zastanowiłam, przecież mogę tego nie dożyć. To niewiarygodne, mogę snuć plany o szczęściu na daleką przysłość, a następnego dnia mogę nie dożyć. Moje życie na tej planecie może skończyć się za parę minut, za tydzień, za rok, za 60 lat. W każdej chwili.
 Czy więc nie warto TERAZ czerpać jak najwięcej szczęścia, z OBECNEJ chwili? Wyznaczać sobie proste marzenia, które możemy spełnić choćby zaraz i być szczęśliwym? Dążyć do tych małych przyjemności, a nie czekać na spełnienie wielkich, życiowych marzeń? Równie dobrze moim obecnym marzeniem może być zjedzenie tabliczki czekolady. Zrobię to, będę czuć się szczęśliwa, bo spełniłam moje kolejne marzenie. Docenię to, bo wielką przyjemnością nie było same jedzenie czekolady, ale poczucie spełniającego się marzenia. Kolejne kilka minut szczęścia. Łapanie kolejnych wspaniałych chwil i dowartościowanie swojego życia.


Pewien turysta zatrzymał się przypadkowo w pobliżu ładnej wsi, położonej wśród pól. Jego uwagę przyciągnął mały cmentarzyk: był otoczony drewnianym płotem. Pełno w nim było drzew,  ptaków i cudownych kwiatów. Turysta zaczął powoli przechodzić między grobami, jasnymi płytami,  rozmieszczonymi nieregularnie wśród drzew. Zaczął odczytywać napisy. Pierwszy głosił: „Jan Tareg, żył 8 lat, 2 tygodnie i 3 dni”. Tak  małe dziecko pochowano w tym miejscu…  Mężczyzna odczytał napis na sąsiedniej płycie: „Denis Kalib, żył 5 lat, 8 miesięcy, 3  tygodnie”. Inne dziecko… Czytał kolejne napisy na innych płytach. Wszystkie zawierały podobne dane: imię, nazwisko, dokładny wiek osoby zmarłej. Najdłużej żyło dziecko, które przekroczyło zaledwie 11  lat… Turystę opanował wielki smutek. Usiadł i zaczął płakać. Jakiś starzec, który właśnie tam przechodził, popatrzył w milczeniu na płaczącego, potem  spytał, czy opłakuje kogoś z rodziny. Nie, nie ma tu żadnego krewnego. – powiedział turysta. – Ale co się dzieje w tej  wsi? Co strasznego się tu dzieje? Co za okropne przekleństwo ciąży na tych mieszkańcach, że umierają same dzieci? Staruszek uśmiechnął się i powiedział: Proszę się uspokoić. Nie chodzi tu o żadne przekleństwo. Po prostu tutaj jesteśmy wierni starodawnemu zwyczajowi. Gdy ktoś skończy 15 lat, rodzice dają  młodemu człowiekowi mały zeszycik, taki, jaki mam zawieszony na szyi. Zgodnie z  tradycją, każdy z nas, gdy przeżywa coś bardzo intensywnie, otwiera zeszycik i notuje,  jak długo trwało to silne i głębokie szczęście. Zakochał się… Jak długo trwało to wielkie  uczucie? Tydzień? Dwa? Trzy i pół? A potem emocje związane z pierwszym pocałunkiem, jak długo trwały? Minutę pocałunku? Tydzień? A ciąża i narodziny pierwszego dziecka? A ślub przyjaciół? Podróż najbardziej upragniona? A spotkanie z bratem  powracającym z dalekiej krainy? Jak długo trwała radość z powodu tych wydarzeń? Godziny? Dni? W ten sposób notuje w zeszyciku każdą chwilę szczęśliwą…każdy moment szczęścia. Gdy ktoś umiera, naszym zwyczajem otwieramy jego zeszycik, 
sumujemy chwile, w których odczuwał pełną i doskonałą satysfakcję, a ten wynik  zapisujemy na jego grobie. Według nas, jest to jedyny prawdziwie przeżyty czas. 
~ Bruno Ferrero